Tajskie-rajskie, czyli słońce na talerzu

Pani z Sanepidu umarłaby w butach, gdyby przyszło jej skontrolować zaplecze tajskich knajp ulicznych. Zaś tajska gastronomia padłaby w pięć minut, gdyby nakazano jej wprowadzić systemy nadzoru jakości i europejskie normy. Zresztą po co, jeśli kuchnia Tajlandii uznawana jest za najzdrowszą na świecie.

Kuchnia to miejsce niezwykłe – serce każdego domu. Bo serce to życie, a życie to jedzenie.
Jedzenie jest więc nie tylko potrzebą fizjologiczną, ale również doświadczeniem zmysłowym, dowodem miłości i troski o bliskich, symbolem ważnych chwil. O Bangkoku mówi się często, że to największa kuchnia świata a tajskie kulinaria to świadectwo ich tożsamości.

z natury prosto na talerz 
Mając tak wielką kuchnię na ulicy, Tajowie rezygnują z kuchni w domu. W Polsce tzw. „jedzenie na mieście” jest synonimem dobrobytu, w Tajlandii niemal każdego na to stać. Jest dużo, różnorodnie i tanio.
Tajska kuchnia uliczna to przeciwieństwo sterylności i porządku, co na pierwszy rzut oka może budzić nie najlepsze skojarzenia. Większość ulicznych straganów rozkłada się na kołowych wózkach. Nie ma tu lodówek ani zamrażarek – mięso leży na słońcu, obok przetacza się ludzki tłum. Takie kadry w wyobraźni Europejczyka zwiastują widmo namnożonych do potęgi bakterii, które spowodują zatrucie pokarmowe. Gotuje się tylko tyle, ile się sprzeda. Zarówno warzywa, jak i owoce morza oraz mięsa są albo świeżo zerwane, albo świeżo złowione, albo świeżo ubite. Jako dyplomowany technolog żywności mogę śmiało powiedzieć, że ani słońce, ani owady tak nie zaszkodzą produktom spożywczym, jak nieumiejętne przechowywanie ich. Dlatego pozornie brudna kuchnia tajska, okazuje się niebywale bezpieczna – z natury prosto na talerz.

Po tajskie przysmaki sięgam bez lęku, za to z ogromną ciekawością i apetytem. Na początek owoce – papaje, mangostany, rambutany, arbuzy i ananasy – wszystkie napęczniałe słońcem, ale też tom yam – pikantny bulion, do którego Tajowie wrzucają co popadnie, szaszłyki – zaskakujący patchwork kurczaka, owoców morza i warzyw, różnorodne sałaty oraz makarony.
Co ciekawe – wszystkie te dania są idealnie wkomponowane w tropikalny klimat półwyspu. Nie jada się tutaj typowych dla Polaków zapychaczy  – pieczywa, pszenicznych makaronów czy ziemniaków. Przeciętny Taj je dużo! Tajskie porcje są bardzo małe ale dzięki temu mogą jeść częściej. Bogactwo ulicznego szwedzkiego stołu jest tak kuszące, że spożywam tu więcej niż zwykle. Ale wciąż czuję się lekka i pełna energii.
Z dietetycznego punktu widzenia – tajskie posiłki są wzorem doskonale zbilansowanej diety bogatej w białko, węglowodany, dobre tłuszcze oraz witaminy i minerały.

intuicja kluczem 
Teorii na temat żywienia jest mnóstwo. Szczególnie współczesny Zachód zwariował na punkcie rozmaitych diet – wegańska, bezglutenowa, ketogeniczna, białkowa, węglowodanowa i tak dalej, i tak dalej. Niestety poleganie jedynie na medialnych doniesieniach często prowadzi nas na manowce, ponieważ głosy ekspertów wzajemnie się wykluczają, mody przychodzą i odchodzą, a mity mieszają się z faktami. W Tajlandii gotuje się od pokoleń na bazie produktów, które w większości wytwarza się lokalnie i na bieżąco. Dzięki temu wszystko, co serwuje tajska kuchnia, jest zgodne z klimatem, lokalną florą bakteryjną oraz kulturą tego miejsca. Co więcej – Taj w przeciwieństwie do współczesnego Europejczyka – w kuchni kieruje się przede wszystkim intuicją. I właśnie owa intuicja stała się dla mnie kluczem otwierającym fenomen tego kraju.
Gdybym więc miała powiedzieć, co przywiozłam ze sobą z Tajlandii, to nie są to ani przyprawy, ani pasta curry. Nie próbowałam też przemycić najbardziej śmierdzącego owocu świata – duriana, za którego posiadanie w hotelach czy lotniskach można zapłacić sporą grzywnę.
Z Tajlandii przywiozłam zaufanie do własnej intuicji, która jest odporna na trendy, zbiorowe tendencje oraz obce wpływy. Dotyczy to kuchni, ale nie tylko. Intuicja broni bowiem naszej tożsamości, pozwala ocalić korzenie i czerpać z mądrości przodków. Wierząc głosowi intuicji, nie grozi nam owczy pęd i zabrnięcie w ślepe uliczki.
I właśnie to jest dla mnie największą wartością podróży, że zawsze kończy się ona powrotem do samej siebie.
Jedynie moje podniebienie tęskni za poezją tajskich przysmaków. .
Tekst ukazał się na fotograficznym blogu Małgorzaty Smieszek
www.malgorzatasmieszek.pl