W torebce – obok szminki i kluczyków

Gdyby Issak Newton nie usiadł pod jabłonką, z której spadło jabłko, nie odkryłby grawitacji. Gdyby moja praca nie polegała na jeżdżeniu samochodem na biznesowe spotkania, nie wynalazłabym produktu, który pokochało wiele kobiet.

Najlepsze pomysły nie rodzą się w fotelu, lecz w działaniu. Przez wiele lat pracowałam w korporacji na stanowisku, które wymagało ode mnie perfekcyjnego wyglądu, codziennych podróży służbowych, a wszystko w dynamicznym tempie, gdzie czas był na wagę złota.

Za każdym razem, kiedy kupowałam nową parę butów, obiecywałam sobie, że wsiadając do auta, będę zmieniać obuwie. Ale takie postanowienia działają przez tydzień, może dwa, a potem pośpiech bierze górę. I oto zaczynam kolejne spotkanie biznesowe, chowając stopy pod krzesłem, żeby nikt nie koncentrował się na moich odartych piętach i obcasach.

Kto pyta, odkrywa
W końcu zaczęłam pytać koleżanek, jak sobie z tym radzą, szukałam ochrony na buty w butikach obuwniczych. Wszyscy znali problem – nikt nie miał rozwiązania. W ankiecie, na którą odpowiedziało kilka tysięcy respondentek, druzgocząca większość ubolewała nad zniszczonymi butami, wszystkie potwierdziły, że skorzystają z produktu, który ochroni ich obcas.

Od pomysłu do patentu
Miałam koncept, ale brakowało mi zdolności plastycznych, aby go narysować. Wtedy z pomocą przyszedł mój syn Marcel, który uwielbiał bawić się ciastoliną. To właśnie z ciastoliny wykonałam swój pierwszy model nakładki na obcas i z tym udałam się do studia graficznego. Następnie z narysowanym projektem ruszyłam po patent, bo wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że nikt przede mną nie wynalazł tak genialnego w swojej prostocie gadżetu. W 2014 otrzymałam patent i wtedy rozpoczęłam poszukiwanie producenta.

Kłody pod nogi
– Nie podejmiemy się – usłyszałam od kilku pierwszych, ale nie dając za wygraną, zawsze chciałam wiedzieć, dlaczego.
To pytanie zadawałam technologom, a ich odpowiedzi stopniowo wprowadzały mnie w tajniki produkcji elastomerów. Wkrótce poznałam typy elastomerów, wiedziałam, co to jest skala Shorea i czym różni się  TPU od TPS-a. Tymczasem kolejni producenci odmawiali mi współpracy, choć wielu z nich starało się być pomocnymi – podpowiadali, gdzie powinnam szukać. Ktoś wreszcie oświecił mnie, że jedyny nadający się granulat o idealnych parametrach jest… w Stambule. Ktoś inny zasugerował, że producenta znajdę tylko w Chinach. Tym sposobem poznałam numery kierunkowe do Turcji i Chin. Ale i tam rozkładali ręce, a Ci, którzy byli w stanie wyprodukować nakładki ochronne na buty, stawiali jeden warunek: milionowe zamówienia. Inaczej im się nie opłaca.

Determinacja procentuje
Dziesiątki rozmów, setki telefonów, a ja w martwym punkcie. Byłam bliska kapitulacji, gdyby nie fakt, że mój pozytywnie zaopiniowano mój pomysł i otrzymałam dotację unijna na start up. To dodało mi wiatru w żagle. Znowu ruszyłam na poszukiwania. I ponownie trafiłam na ścianę. A wtedy – niemal jak w filmie – zupełnie przypadkiem trafiłam do kameralnej manufaktury na Mazurach, w której przyjął mnie główny technolog w oldschoolowym fartuchu, z kartką w ręku, długopisem i kalkulatorem. Kilka wyliczeń pozwoliło mu podjąć decyzję:
– Zrobimy to dla pani. – nie wierzyłam własnym uszom!
Szukałam na całym świecie, a mój producent był tak blisko!

Tym happy endem kończy się historia mojego wynalazku i zaczyna się historia produktu, który rodzi się w 2018 roku i okazuje się zbawiennym gadżetem dla tysięcy Polek.
Nakładki Tallone stają się tak samo oczywistym gadżetem w torebce jak telefon, chusteczki higieniczne czy szminka. Sama je noszę – przynajmniej w trzech kolorach.